1

Chłodna oceaniczna bryza muskała moje nagie ramiona. Drżałam.
Żałowałam, że nie poszłam za radą gosposi i nie zabrałam ze sobą szala. Minęły dopiero trzy dni, odkąd przyjechałam do Los Angeles i nie przyzwyczaiłam się jeszcze, że lato tutaj kończy się wraz z zachodem słońca. W Dallas czerwiec jest upalny, lipiec jeszcze bardziej, a sierpień to piekło.
W Kalifornii sprawa wygląda inaczej ― przynajmniej na wybrzeżu.
Pierwsza lekcja życia w Los Angeles: zawsze bierz ze sobą sweter, jeśli jesteś poza domem po zmroku. Oczywiście mogłabym zejść z balkonu i wrócić na przyjęcie. Wtopić się w tłum milionerów. Zagadywać gwiazdy. Patrzeć posłusznie na obrazy. To w końcu uroczysty wernisaż i zabrano mnie tu, żebym poznawała, przedstawiała się, oczarowywała i rozmawiała. A nie rozkoszowała się widokami. Na moich oczach krwistoczerwone chmury pożerały pomarańczowe niebo. Błękitno szare fale lśniły skąpane w złocie. Chwyciłam mocniej barierkę i pochyliłam się, przyciągana intensywnym, nieosiągalnym pięknem zachodzącego słońca.
- Przy tym obrazy są zbędne, prawda?- Rozpoznając gardłowy, kobiecy głos odwróciłam się do mojej macochy ze sztucznym, lecz wiarygodnym uśmiechem.
- Prawda.
Wyjęła paczkę papierosów, wysuwając jednego i wyciągnęła w moją stronę. Pokręciłam głową. Kochałam zapach tytoniu ― przypominał  mi dziadka ― ale wdychanie go własnymi płucami zupełnie nie sprawia mi przyjemności.
Potem dałam znak jednej z kelnerek, która, cała ubrana na czarno, trzymała tacę z kieliszkami szampana. Dziewczyna przez chwilę zmagała się z zasuwanymi drzwiami, które prowadzą na balkon; nie wiedząc czemu wyobraziłam sobie, co by się stało, gdyby wszystkie te wąskie kieliszki zwaliły się na ziemię i roztrzaskały o twarde płytki. Ich rozproszone odłamki zalśniłyby jak wór diamentów. Wyobraziłam sobie, że schylam się i podnoszę ułamaną podstawkę kieliszka. Widziałam, jak ostra krawędź wbija się w skórę u nasady mojego kciuka. Ścisnęłam mocniej. Patrzyłam, jak szkło wchodzi głębiej w ciało, czerpiąc siłę z bólu ― tak jak niektórzy próbują szczęście z króliczej łapki. Fantazja mieszała się ze wspomnieniami, ma w sobie moc, która przyprawia mnie o dreszcz. To błyskawiczne, potężne ukłucie, które trochę mnie niepokoiło, bo od dawna już nie potrzebowałam bólu i nie rozumiałam, czemu pragnienie odzywa się akurat wtedy, kiedy nie brakuje mi równowagi i opanowania.
Nic mi nie jest, pomyślałam. Nic mi nie jest. Nic.
- Wszystko w porządku,Anabel?-  zapytała się moja przybrana matka opiekuńczo pocierając moje ramiona.
- Tak, przepraszam. Zamyśliłam się. – Uśmiechnęłam się do schludnie ubranej kelnerki i wyciągnęłam dłoń po jeden z wielu kieliszków stojących na srebrnej tacy.
 Upiłam spory łyk szampana i patrzyłam jak dziewczyna, której nie znałam imienia oddalała się zamykając za sobą nowoczesne, szklane drzwi.
- Muszę iść do Twojego irytującego, lecz kochanego ojca. – zachichotała obrzydliwie przeczesując palcami czarne włosy. – Proszę, zejdź potem na dół, musisz chociaż poudawać, że fascynują Cię te obrazy. – Na znak, że zrozumiałam uniosłam kieliszek do góry, żeby potem cała jego zawartość powędrowała do mojego gardła i mruknęłam do siebie ciche, chociaż siarczyste przekleństwo.
- Panienka Anabel? – Zza pleców usłyszałam donośny głos, który bez cienia wątpliwości rozpoznałabym wszędzie. Co on tutaj robił?
- Pan Bieber. - oznajmiłam bez krzty humoru.
 - Jak zawsze pełna entuzjazmu, stara, dobra Ana. Długo się nie widzieliśmy prawda? – gwałtownie położył swoją dużą, obleśną dłoń na moim ramieniu powodując, że wzdrygnęłam z jego śmiałości.
  - Co do cholery? – warknęłam uwalniając się spod jego ramienia. Gwałtownie obróciłam się w jego stronę aż moja koktajlowa sukienka wykonała obrót unosząc się do góry i pokazując moje zgrabne kolana.
 Moje usta pokryte cienką warstwą czerwonej szminki otworzyły się ze zdumienia. Był ubrany w elegancki, czerwony garnitur ze stu procentowego jedwabiu, podwinięta marynarka w łokciach powodowała marszczenia, co ukazywało jego tatuaże na lewej ręcę. Grzywka. O mój boże! Gdzie jego chłopięca grzywka muśnięta na bok? Nie ma jej, pomyślałam. - Na pewno to ty, Justin? - zapytałam lekko kpiąc z własnej głupoty.
- Przepięknie wyglądasz. - zignorował moje retoryczne pytanie, zilustrował mnie wzrokiem i seksownie oblizał wargi. Błagam, przestań.
Dziękuję. . - delikatnie musnęłam jego okryty tors pustym już kieliszkiem tuż nad spinkami mankietu, powodując łobuzerskie iskierki widoczne w jego brązowych oczach.
**


Nie miałam pomysłu na prolog, więc dałam od razu pierwszy rozdział, myślę, że nie wyszedł najgorzej ;)
                        Jeżeli sie podoba to skomentuj, w ten sposób zachęcisz mnie do pisania kolejnych rozdziałów, dziękuję.